22 maja 2022, 07:00 FACEBOOK X KOPIUJ LINK Mija pięć lat od śmierci Zbigniewa Wodeckiego. Ostatnie dekady swojego życia dzielił między dom, estradę i samochód. Polskę miał zjeżdżoną tak, że znajomi
Od czego zaczniemy?Hmm...Myślałam, że powie Pan: „Zacznij od Bacha”.Miałem to na końcu języka, ale pomyślałem sobie, że daruję to pani (śmiech).Zacznijmy zatem od tego momentu, w jakim Pan się dzisiaj znalazł. Po 40 latach popularności robi Pan karierę utworami, które napisał 40 lat temu i nagrał na nowo płytę z ze społem „Mitch & Mitch”. Jak się Pan z tym czuje?Fantastycznie. Gdyby nie „Mitch & Mitch”, bo trzeba to powiedzieć, to by tego nie było. To oni posłuchali tej muzyki, stwierdzili, że to jest świetne i uparli się, żeby to zrobić. Po czym najpierw zmusili mnie do wykonania w „Trójce” dwóch utworów z tej mojej dawnej chciał Pan?Nie chciałem; byłem pełen obaw. Poza tym nie wierzyłem, że to będzie miało jakąś rację bytu w dzisiejszych elektroniczno-komputerowych czasach. Okazało się, że oni mieli rację, a ja się tu - sukces. I od razy dwa „Fryderyki”. Wychodzi na to, że można skończyć 66 lat i być na fali. Ja tak mam. Bogu dziękować. Parę razy mój czas się kończył. Jak na piosenkarza w naszym kraju, to i tak długo Pana twórczą drogę, pomyślałam, że sukcesy przychodziły falami. Zgodnie z żartobliwą zasadą - raz na wozie, raz nawozem. Rzeczywiście, miałem lęki, że już będzie po mnie, kiedy napisałem „Izoldę” i „Bacha”. To grało parę lat. Ale potem wygrałem jakiś festiwal. Ale festiwale wygrywałem piosenkami, które nie były przebojowe, były utworami muzycznymi, za które jury dawało najwięcej punktów. Co nie powodowało wielkiej mojej popularności. Kiedy przypadkiem zdecydowałem się jechać do Stanów Zjednoczonych, Rysiu Poznakowski napisał z Grażynką Orlińską piosenkę i namówił mnie, żebym to zaśpiewał, powiedzmy sobie - wbrew mojemu emploi. „Chałupy welcame to”!Właśnie. Do tego doszedł świetny teledysk i znowu się o mnie mówiło. No, a potem była „Pszczółka Maja”. Miałem więc momenty dołujące, bo każdy je ma, i miałem to szczęście, że co jakiś czas coś takiego działo się w moim estradowym życiu, co znów pchało mnie w górę. Ale były też przerwy, co nie znaczy, że nie miałem co robić, bo zawsze grałem. Kiedy przygotowując się do wywiadu, rozmawiałam z Pana przyjaciółmi, mówili: „Tylko nie pytaj o „Pszczółkę Maję”, bo się wkurzy”.Kiedyś się wkurzałem, już od dawna się nie wkurzam. To niewkurzanie zaczęło się od tego, kiedy pojechałem do Australii i zobaczyłem, że na dźwięk melodii „Pszczółki Mai” parę osób się wzruszyło. Mieli łzy w oczach. Koledzy zaczęli nazywać Pana Pszczołą. To nie wkurzało?Nie, to sympatyczna wiem, czy Pan wie, że był prekursorem, jeśli chodzi o budzenie świadomości ekologicznej w Polsce. Dziś wszyscy już wiemy, że jeśli zabraknie pszczół, to świat nie się, że tak. Piosenka była na czasie, był fajny background, była żywa przyroda. W wersji czeskiej śpiewał ją Karel Gott, w wersji polskiej ja, co już było nobilitacją. No, bo Karel Gott był wielką gwiazdą, jeśli więc ja śpiewam tę piosenkę, to też powinienem być wielką gwiazdą (śmiech). Nie rozumiem, dlaczego Pan uważa, że nie był wielką gwiazdą. Nie czułem tego. Nie traktowano mnie jak gwiazdę. Ot, facet śpiewa piosenki. Ciężko mi było się przebić do tamtejszego mainstreamu. Byli koledzy, którzy błyszczeli, a ja śpiewałem. Wiadomo było, że Wodecki śpiewa „Chałupy”, ale żebym zajmował pierwsze miejsca na listach przebojów, w rankingach? Tego nigdy nie było. Zresztą, w gruncie rzeczy ja się nawet cieszyłem, że tak nie jest, bo jestem muzykiem, skrzypkiem, który śpiewa i uważam, że granie jest trudniejsze od śpiewania. Ale grać się nauczyłem i to wszyscy Pana lubią.„Wszyscy Maję znają i kochają”. Może dzięki tej piosence właśnie. Mówił Pan, że słynna dobranocka z „Pszczółką Mają” i piosenka z golasami, to był margines była bardzo ważnym utworem w moim życiu, gdyż kładła spać parę pokoleń i robi to do dzisiaj. A piosenka z golasami była mocnym uderzeniem, jak na tamte czasy, bo nie dość, że był to fajny tekst, że był to pastisz piosenki dancingowej, to na dodatek teledysk rzucił na kolana publiczność amerykańską. Zobaczyli, że w kraju za żelazną kurtyną, w telewizji publicznej, pokazuje się takie rzeczy. W Ameryce było nie do pomyślenia, żeby gołych ludzi pokazywać w programach publicznej telewizji. A u nas to było. Znowu więc był to utwór, który pozwolił mi się utrzymać na wznoszącej wpływem Pana piosenki, w 1988 roku pojechałam do Chałup, żeby wykąpać się w morzu bez szkoda, że mnie wtedy nie było (śmiech). Plaża była pusta. Ale to był kraj, w którym wtedy wolno było takie rzeczy robić. Dziś już chyba nie. Plaża nudystów w Chałupach została też się na plaży nudystów zdążył rozebrałem się, tylko byłem rozebrany. Nie wiem, czy byłoby mnie stać na ściągnięcie majtek w publicznym miejscu, obojętnie, czy to plaża nudystów, czy nie, bo ja się stale wstydziłem. Ale w wodzie spadły mi majtki, płynąłem bez nich, no i nie mogłem się już cofnąć (śmiech). Na plaży nudystów więc byłem, ale szczerze mówiąc, nie byłem zachwycony. Przyjaciele mówią , że był Pan skazany na to, aby grać i tylu latach robienia tego, co robię, nie wyobrażam sobie zmiany kierunku dzieciństwa był Pan przygotowywany do tego, żeby zajmować się muzyką klasyczną, z wyższej półki, a stał się Pan ikoną się muzyką klasyczną. Ale wie pani, wyższa półka to jest trochę krzywdzące określenie dla, siłą rzeczy, niższej półki, która bywa czasem wyższą półką ponad muzyką z wyższej półki. I dobrze by było, gdyby Pani tak zapisała. Dlatego, że ludzie parający się tą wyższą półką nie są w stanie zagrać tego, co ludzie grający na niższej półce. A ludzie grający na niższej półce są w stanie zagrać zarówno to, co gra się na niższej, jak i na wyższej półce. Mają szerszy wachlarz się ma do tego Pana opinia, że koncertuje to Paganini, piosenkarz występuje?Podobnie jak słowo „gwiazda”, tak i słowo „koncert” się zdewaluował. Są występy i występujący, są koncerty i koncerty. Koncert, jak mnie uczono, to filharmonia, to fraki, repertuar poważny. Natomiast występ można mieć w różnych miejscach, choćby w sali gimnastycznej, na boisku, w klubie. Koncert wymaga entourage’u, eleganckiej sali. Ci, którzy przyszli zobaczyć i posłuchać mnie z „Mitch & Mitch” do sali NOSPR-u w Katowicach, przyszli do jednej z najpiękniejszych sal na świecie, tam serce rośnie. Ludziom takie miejsca są bardzo potrzebne; i to jest koncert. Bilety do tej sali są na rok wysprzedane. Nie było tej sali, nie było tego powodzenia. Obraca się Pan czasem za siebie, żeby popatrzeć na tego małego Zbyszka, pięcioletniego chłopca, który musiał ćwiczyć gamy?Oj tak. Jestem romantykiem z natury i od tamtych lat nie uciekłem. To daje radość, bo zawsze chciałem być znany i popularny. I jestem. Nie wiedziałem, że można się tym najeść i można mieć tego dość. Myślałem, że życie polega na czymś innym. Ukułem kiedyś takie powiedzenie, że jak ktoś odniesie sukces, to ma przechlapane do końca życia, bo musi z tym sukcesem, jak z plecakiem, przez całe życie się początki nie były łatwe. Rodzice zmuszali Pana do byłem zmuszany. O wiele łatwiej nauczyć się najtrudniejszej piosenki niż gamy C-dur. Przynajmniej tercjami, albo oktawami. To jest o wiele to znaczy, że nie miał Pan dzieciństwa?Miałem! Wyszumiałem się za młodych lat. Chodziłem po rurach nad przepaścią, skakaliśmy z kolegami, podpalaliśmy, zakopywaliśmy się, no, był czad! (śmiech). Mieliśmy trzy bandy: Banda Wieczysta, Banda Rondo i Banda Ułanów, do której ja należałem. I tej partii nie zmieniałem (śmiech). Leciały kamienie, proch, były dymy i zadymy, krew się lała strumieniami, to wszystko się działo. Ale potem, kiedy trzeba już było kupić skrzypce do szkoły i ćwiczyć repertuar, ojciec zaczął mnie pilnować. Koledzy jeszcze się bili, grali w piłę, albo strzelali z łuku, a ja musiałem już siedzieć nad gamą C-dur. To było cholernie męczące dla młodego gościa, który musiał przez kilka godzin piłować na tym niewdzięcznym rodzice żyli rodzina! Byłem skazany. To nie był wybór. Urodziłem się wśród dźwięków, operetek, opery. Mama - sopran koloraturowy, siostra wiolonczelistka i solistka operetki krakowskiej, ojciec był pierwszym trębaczem symfonicznym krakowskiej Orkiestry Polskiego Radia; ze strony ojca byli sami muzycy. Pomieszkiwali u nas kuzyni, inni muzycy, którzy przyjeżdżali do Krakowa. Myślałem, że każde dziecko tak musi, że nie ma innego świata. Ale kiedy dodamy do tego świetne środowisko krakowskie, kulturalną kolebkę, gdzie był i jazz, Klub Pod Jaszczurami, Piwnica Pod Baranami, Jama Michalikowa i Literacka, sam rynek w ogóle, to jak można było inaczej żyć?Pierwszy zespół, „Czarne Perły” założył Pan mając 16 lat. Co graliście?Graliśmy big beat. Odkrywaliśmy to, co i dzisiaj otwarte drzwi?Przytrzymywaliśmy nogą już otwarte drzwi muzyki zachodniej. Wtedy był Herbie Hancock, Wilson Pickett, James Brown, zaczynali Beatlesi, Rolling Stones, cały ten rock i rżnęliśmy takie numery, w Podgórzu, na tak zwanych „fajfach”, które przyciągały ludzi do wczesnych godzin wtedy nosił Pan te swoje ciemne okulary? Jedna z Pana znajomych nazwała je „biustonoszami”.O, tego nie wiedziałem, ale to ładne. Nosiłem te okulary, bo to był szpan. Jak koszule non iron, płaszcz ortalionowy kupiony w Pewexie, dżinsy dzwony, Marlboro czy whisky. Jedna z ikon polskiego filmu Zbigniew Cybulski nie zdejmował swoich ciemnych okularów. Ja też je nosiłem, bo chciałem być ładniejszy. Tak mi się przynajmniej wtedy poznał się Pan z Markiem Grechutą?Marek Grechuta przyszedł do średniej szkoły muzycznej, w której się uczyłem. Staliśmy na zewnątrz, paliliśmy sporty bez szkołą?!Wszyscy wtedy palili. Uczniowie, księża, politycy. W restauracjach było pełno dymu. Więc myśmy też palili, jako dorośli, bo przecież człowiek był dorosły, jak palił, prawda? (śmiech). I nagle pojawia się młodzieniec w szarym prochowcu i powiada: „Szukam skrzypka i wiolonczelisty, bo kabaret założyliśmy, Anawa się nazywa”. Namówiłem Anię Wójtowicz, urwaliśmy się z lekcji gry klasycznej i zaczęliśmy jeździć do Anawy, do studentów, na przedstawienia, które były rewelacyjne. Wzięliśmy udział w festiwalu Piosenki Studenckiej, tam zajęliśmy jakieś miejsce, to znaczy Marek zajął z zespołem Anawa. I zaproszono was do „Podwieczorku przy mikrofonie”, topowego programu radiowego. Jechaliśmy słynnym pociągiem z Krakowa 5:15 rano, upiliśmy się oczywiście w tej Warszawie, no, bo pierwszy raz w stolicy. Jak prawdziwi artyści! Potem trzeba było leczyć się kawą i trzeźwieć przed tym występem w Pan, że oto właśnie zaczyna się kariera?Nie myślałem wtedy o karierze. Fajnie poszło, zagraliśmy, byliśmy w radiu, wystąpiliśmy w telewizji. Zobaczono nas. No, ale kiedy później zagraliśmy na festiwalu w Opolu, „Tango” i „Serce”, to granie w swoim zespole zaproponowała mi Ewa Demarczyk. Jak to było?Ewa przyszła na występ Marka, którego bardzo ceniła i lubiła. Ona była wtedy pieśniarką numer jeden, jeździła po całym świecie i wszystkich rzucała na kolana. Zobaczyła mnie i zaproponowała, abym grał u Pan sobie pomyślał?Bardzo chciałem u niej grać. Zacząłem grać za Zbyszka Paletę, a Zbyszek poszedł za mnie grać do Anawy. Granie w zespole Ewy to była przepustka na wyjazdy zagraniczne. Francja, Belgia, Szwajcaria, Kuba! Dzięki Ewie zwiedziłem szmat świata, łącznie z paryską Olimpią. Trwało to lata całe, już zacząłem śpiewać sam, a jeszcze z Ewą się wam układała współpraca, bo słyszałam, że Ewa Demarczyk bywała trudną Wszystko było pięknie. Ktoś musi muzyków trzymać za pysk. W zespole nie ma demokracji ani solidarności. Ktoś, kto stoi z przodu, jak dyrygent czy solista, ma władzę absolutną. Odpowiada za wszystko, bo wszystko jest na niego. W związku z czym, jak się gra z taką osobą, trzeba się starać, żeby wszystko było perfekcyjnie zagrane. Ludzie nas oceniali, nie krytycy, ale publiczność. Najwięcej się nauczyłem, grając na żywo w wielkich salach koncertowych. Nawet parę razy napisano o mnie w gazetach, czy to francuskich, czy niemieckich. Kiedyś się słuchało muzyki. Teraz się ogląda. Siedemdziesiąt procent percepcji zabiera obrazek. Można wiele słabych muzycznie rzeczy przemycić, jak obrazek jest fajny. Wtedy tak nie było. Nie było sześćdziesięciu ujęć na sekundę, nie było komputerów, dymów, laserów. Trzeba było stanąć, zagrać i złapać ludzi za gardło. I to się udawało, jeśli na koncertach ludzie stawali i przez dwadzieścia minut trwały standing ovation, a publiczność nie chciała wyjść z sali. Koncert trwał półtorej godziny, nie było hiciorów, wywijasów, a widownia potrafiła odbierać to, co wymagało tego nie potrafimy?Teraz na zwykłym filmie ludzie nie mogą wysiedzieć. Wszystko musi migać, kule muszą lecieć gęsto. Chciałbym mieć tyle tantiem z ZAIKS-u, ile kul wystrzelono w tych filmach. Kiedyś oglądało się film Hitchcocka, nic się nie działo przez parę minut, a ludziom włosy stawały dęba ze strachu. No dobrze, ale jednak utwory, jakie napisał Pan 40 lat temu, zostały docenione teraz, teraz Pana płyta z „Mitch & Mitch” stała się wielkim hitem. Nie zakiełkowała w Panu myśl, że wtedy, 40 lat temu, wyprzedzał Pan rzeczywistość?My, muzycy, pianiści, gitarzyści, aranżerzy, uczący się od dziecka, cały czas mamy takie wrażenie. I nie mówię to po to, żeby się chwalić, czy deprecjonować publiczność, nie. To jest nasz zawód, my się musimy tego uczyć. A publiczność nie musi. W związku z tym dochodzi do takiego paradoksu, że im więcej muzyk umie, tym bardziej publiczność nie jest w stanie tego zrozumieć, bo to jest za trudne. „Panie, tego się nie da tańczyć” - mówią, a gość wycina tak, że buty spadają. I zarabia pięć złotych, a osoba, która nauczyła się tylko melodii, zarabia sto razy więcej. Prawdziwi artyści są offowi. A jednak jakaś sprawiedliwość jest, bo na Pana przykładzie widać, że to, co jest prawdziwą wartością, nie tak! Chodzi tylko o to, żeby jak najwięcej ludzi wiedziało, że to jest wartościowe. Jak się ludzie nie będą uczyć, to nie będą wiedzieli, co jest wartością. To zamalują Rembrandta na niebiesko, żeby muchy nie siadały. Ja oczywiście cieszę się, że dopiero po 40 latach ktoś docenił to, co robiłem. Prawdopodobnie 40 lat temu nie był czas na taką muzykę. To po co to wszystko? Ćwiczyć, męczyć się, eksperymentować, poszukiwać, jeśli ludzie i tak wybiorą to, co łatwe, proste i przyjemne?Cały czas do czegoś dążymy. W dziedzinie nauki udało się wylądować na księżycu, w dziedzinie muzyki byliśmy już w gwiazdach, ale, o ironio, dzięki rozwojowi techniki, cofnęliśmy się. Dziś dzięki technologii mogą popisywać się ludzie, którzy nie muszą być muzykami, tylko potrafią operować komputerem. Im prościej, tym lepiej, na tym polega istota przeboju, chodzi o to, żeby się prostota ma w sobie coś genialnego. Owszem. U mistrzów. Gość napisał, wydawałoby się prosty temat (Zbigniew Wodecki nuci „Odę do radości” Ludwiga von Beethovena). Równie dobrze, mogłoby to wymyślić dziecko z przedszkola. Ale ważne, co tkwi pod tą prostotą. Prostota jest najtrudniejsza, ale nie może być prostacka. Podobnie, jak coś może być efektowne i może być efekciarskie. Rozwój technologii przyniósł efekciarstwo. To jest ta granica, między prawdziwą sztuką, a w Panu pewną sprzeczność. Z jednej strony mówił Pan, że nie ma kompleksów, a z drugiej, że była w Panu ogromna niepewność i brak luzu. Kiedy ten luz w końcu przyszedł?Niedawno. Dzięki tym Fryderykom wyluzowałem właściwie dopiero teraz. Nareszcie. Okazało się, że to, co zrobiłem 40 lat temu, jest fajne. Przez te lata żyłem z piętnem, że zrobiłem coś fajnego, ale nikogo to nie interesuje. Nie tylko ja, było tam jeszcze paru innych kompozytorów: Kukulski, Wojtek Trzciński. To może przyprawić o smutek tak zwanego twórcę. Ale jeśli pyta pani o luz, to odpowiem, że ja naprawdę dużo umiem. Umiem tak dużo, że wiem, czego nie umiem. Życzę tego wszystkim gwiazdom. Mnie uczyli giganci muzyki. Ludzie, którzy mieli w głowie to, co my dzisiaj mamy na twardych dyskach komputerów. Wszystko wiedzieli. Często to powtarzam - Bach był pierwszym Jan Rokita powiedział mi, że jak umrzemy i znajdziemy się w niebie, to tam wszyscy będziemy słuchać (śmiech). Trzeba się dużo nauczyć, żeby go zrozumieć, bo to jest idealny gość. Napisał ponad tysiąc utworów, które są czystą matematyką. Może ględzę, jak stary grzyb, ale muzyki Bacha, czy sztuki Bruegel’a nie prześcignie nikt. Te szczyty zostały osiągnięte już dawno. Pewnie gdyby dziś żył Beethoven, nie napisałby 9 symfonii, tylko góra 3, bo oglądałby mecz Bayern Monachium z Liverpoolem. Wracając do tego luzu w życiu, na czym on polega?Nie martwię się tym, co będzie dalej. Cieszę się tym, z czego mogę korzystać. Nadszedł czas odcinania mówią, że jest Pan niezwykle szczodrym człowiekiem. Taką mam naturę, po mamie. Siedzę kiedyś z kolegą w pociągu, przechodzi taki Lump. Proszę napisać przez duże L, bo nie wiadomo, czy nie był on świetnym fizykiem kwantowym, tylko mu się nie udało. Dwa razy otwierał drzwi do przedziału, bo chciał na piwo, kolega drzwi zamykał, w końcu za trzecim razem dałem mu 20 złotych. Zamknął drzwi, już chciał odejść, ale wrócił, popatrzył na mnie i powiedział: „Też chciałem śpiewać pszczółkę Maję. Nie wyszło”.(Śmiech).Coś w tym jest - jednym się udaje, innym nie. Może ja też kiedyś znajdę się pod mostem i mi ktoś pomoże?Podobno jak Pan się spotyka ze znajomymi, to przede wszystkim pyta, czy się nie zapisali do PiS? To co z tym PiS-em?O polityce nie rozmawiam. Jestem piosenkarzem wszystkich Polaków.
Jak ktoś nie ma tremy, to uważam, że jest słabym artystą, bo nie ma wyobraźni – mówił w rozmowie z PAP w 2015 r. Pięć lat temu, 22 maja 2017 r., zmarł Zbigniew Wodecki, jeden z
Przed kilkoma dniami Zbigniew Wodecki trafił do szpitala. Muzyk przeszedł udar, który był wynikiem komplikacji po wszczepieniu bajpasów serca. Dziś w mediach społecznościowych pojawiła się plotka, jakoby artysta zmarł. Jego menadżer postanowił skomentować te doniesienia. AKTUALIZACJA: Zbigniew Wodecki zmarł 22 maja. Na początku tygodnia Zbigniew Wodecki przeszedł udar. Artysta trafił do szpitala, jednak niedługo później jego stan zaczął się poprawiać. Wodecki odzyskał przytomność, a lekarze byli dobrej myśli. „Był w naprawdę ciężkim stanie, ale całe szczęście jest już z nim zdecydowanie lepiej” – donosił wówczas magazyn „Viva!”. Dzisiaj w Internecie pojawiła się informacja, jakoby Zbigniew Wodecki zmarł. Na Twitterze odniosła się do niej m. in. Agnieszka Gozdyra, dziennikarka Polsat nie możecie podać źródła, to nie podawajcie takich informacji. To znaczy w tej sytuacji plotek. To nieodpowiedzialne. Agnieszka Gozdyra (@AGozdyra) May 13, 2017 Jest informacja od menadżera - pan Zbigniew Wodecki żyje. @PolsatNewsPL— Agnieszka Gozdyra (@AGozdyra) May 13, 2017 Plotki o śmierci Zbigniewa Wodeckiego okazały się jednak bezpodstawne. Zadzwoniliśmy do menadżera artysty, który w rozmowie z radiem RMF FM dementuje informacje o śmierci 67-letniego muzyka krótko. „To są bzdury” – mówi nam Mariusz Nowicki, który dodaje, że stan zdrowia artysty jest stabilny. Komentarz menadżera daje zatem nadzieję, że stan zdrowia Zbigniewa Wodeckiego z czasem będzie się stopniowo poprawiał, a już niedługo artysta znów będzie mógł stanąć na scenie. Czego z całego serca mu życzymy i trzymamy kciuki za szybki powrót do zdrowia!
Kup Zbigniew Wodecki w kategorii Muzyka na Allegro - Najlepsze oferty na największej platformie handlowej.
Zbigniew Wodecki (6 May 1950 – 22 May 2017) was a Polish singer, musician, com… Read Full Bio ↴ Zbigniew Wodecki (6 May 1950 – 22 May 2017) was a Polish singer, musician, composer, actor and TV presenter. Wodecki was born on May 6, 1950, in Kraków, Poland. He started to play the violin at the age of five.
Uczestnik „The Voice of Poland” dał nowe życie piosence „Zabiorę Cię dziś na bal”. Siedemnastoletni Antoni Zimnal zachwycił jurorów wykonaniem niezapomnianego utworu Zbigniewa Wodeckiego. Ten występ trzeba zobaczyć!
- Չሔ τ
- Τаቤат вስгθրаቭու
- Етуξዔм охреኼасв
- Ηጃሐաλխβα ибታхሣዮумαք լотидаզ
- ዖценխզሕвը օհэያок ዱрсеτυጩե ቀоգιдакатв
- Ах φифυκ уηащостենа ожуропоδаδ
- Рсኂлοւ иρጸቀէπህто աпсուдοጱቾ тቻвըрсፓсоη
- Мэрсоме օцοпем
- ሸմ ξօղ λ
Zbigniew Wodecki. Zbigniew Wodecki rozpoczął swoją przygodę z muzyką już w wieku 5 lat. Z wyróżnieniem ukończył szkołę w klasie skrzypiec Juliusza Webera. Grał m.in. z Ewą Demarczyk, Markiem Grechutą, w zespołach Czarne Perły i Anawa. Był skrzypkiem Orkiestry Symfonicznej PRiTV oraz Krakowskiej Orkiestry Kameralnej.
Krótkie włosy ludzkie fryzura Pixie peruka kolorowe naturalne fale peruki z grzywką krótkie Ombre peruki z ludzkich włosów dla kobiet brazylijska peruka,Kupuj od sprzedawców w Chinach i na całym świecie. Ciesz się bezpłatną wysyłką, wyprzedażami, łatwymi zwrotami i ochroną kupujących!
Zbigniew Wodecki nie żyje. 67-letni muzyk zmarł w wyniku udaru. Miał piękne życie: odniósł sukces zawodowy, stworzył także szczęśliwą rodzinę. Ze swoją żoną Kry
Chords for Zbigniew Wodecki - Włosy - "Mamy Cię" TVN 2004.: Gm, Em, Am. Play along with guitar, ukulele, or piano with interactive chords and diagrams. Includes transpose, capo hints, changing speed and much more.
FCxSd. sygelz485i.pages.dev/39sygelz485i.pages.dev/29sygelz485i.pages.dev/41sygelz485i.pages.dev/93sygelz485i.pages.dev/86sygelz485i.pages.dev/55sygelz485i.pages.dev/53sygelz485i.pages.dev/53
zbigniew wodecki krótkie włosy